Łukasz Drewniak
Tygodnik Powszechny
W „Driverze” Wiński każdej nocy zabierał czwórkę widzów na szaleńczą przejażdżkę starą limuzyną ulicami widmowego miasta.
Poznań zmieniał się w miejsce chorych snów i przywidzeń jak z powieści Kubina „Po tamtej stronie”.
Siedziałem między dwójką aktorów, deszcz rozmazywał się na szybie, z głośników grała dziwna muzyka grupy Snowman. Reflektory auta wyłaniały z mroku kolejne postacie: białą damę, biegacza, kobiety-hieny, tajemniczych Szperaczy na bicyklach. Wiński pokazywał, w jaki sposób teatr może odmienić miasto, które dobrze znamy, stwarzał hipnotyczną atmosferę, w której zacierały się granice między tym, co wyreżyserowane a tym, co przypadkowe. Długo po opuszczeniu wampirycznego pojazdu zastanawiałem się, który z przechodniów jest prawdziwy, a który podstawiony.